4 października w miejscu położonym u podnóża Chęcińskiego zamku odbył się ostatni etap z serii Świętokrzyskiej Ligii Rowerowej. Wzięło w nim udział 3 naszych zawodników: Tomasz Dziorek, Marcin Krzemiński oraz Tomasz Pycior. Szkoda, że reszta ekipy nie mogła pojechać z nami, ale akuratnie ten termin był fatalny ponieważ każdemu wypadło coś ważnego. Chęciny to miejscowość położona niedaleko Kielc. Natomiast trasa to duża ilość górek, ciężkich długich podjazdów, a w szczególności szybkich zjazdów. Trasa w dużej części pokrywała się z Nowinami, z tą różnicą że puszczona była w drugą stronę. Nowe odcinki też bardzo fajne i chyba każdy znalazł coś dla siebie. „Doły, hopki, korzenie, kamienie, wykrzykniki ostrzegawcze to jest to co lubimy w serii ŚLR. Brakowało tylko kałuż i błota ale z tego powodu chyba nikt rozpaczać nie będzie”. Trasa świetna, warunki pogodowe także – lepszych nie mogliśmy sobie wymarzyć tego dnia. Temp. nie przekraczająca 20 stopni, sucho. Start mieliśmy o godz. 11:00, więc wstawiliśmy się przed „Centrum Sportu i Kultury” w Chęcinach punktualnie o 10:00 by zdążyć z zapisami i odbiorem chipa, bez którego start byłby niemożliwy. Ostatnie przygotowania, smarowanie łańcucha i kilka minut przed jedenastą stoimy we 2 już na starcie. Ja i Marcin, ponieważ Tomek jechał w tym dniu na dystansie Family.
Dystans FAN w Chęcinach to 45 km krętych ścieżek o przewyższeniu 1200 m. Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Byliśmy przygotowani na to, więc od samego startu jechaliśmy zachowawczo bez tzw. „podpałki”. Ponadto jechaliśmy razem. Widok kolegi jest niezwykle motywujący i dodaje sił. Niestety nie jechaliśmy długo, po tym jak na około 7 km przy szybkim zjeździe po bardzo wyboistym terenie o podłożu wystających korzeni oraz kamieni – wypadł mi bidon z koszyka. Musiałem zatrzymać się ponieważ był to dopiero początek zmagań a do bufetu była jeszcze daleka droga. Był na 19 kilometrze. Na dodatek pech tak chciał, że butelka z wodą wylądowała na środku ścieżki po której „zasuwali” pozostali uczestnicy maratonu. I tak po jakimś czasie udało mi się w końcu wypatrzyć lukę i zabrać bidon. Wsiadłem na rower, okazało się, że z powodu szybkiego hamowania i wybojów spadł mi łańcuch z przedniej kasety. Znów musiałem się zatrzymywać, tak by nałożyć łańcuch i by móc kontynuować jazdę. Bidon schowałem za siebie w tylnej kieszonce koszulki i pojechałem dalej. Próbowałem dogonić Marcina, który jak się później dowiedziałem cały czas mnie wołał czy jadę za nim 🙂 Byłem jakąś minutę za nim, w różnicy około 20 zawodników, którzy mnie minęli. Starałem się przyśpieszać, ale wiedziałem, że może się to źle skończyć, ze względu na trudności i wymagającą tego dnia trasę.
Trasa okazała się niezwykle zaskakująca i takim okazał się też zjazd, który większość zawodników pokonywała sprowadzając rower. Był tak stromy, że zjeżdżając praktycznie w pozycji siedzącej na tylnym kole, rower zachowywał się tak niestabilnie, że sam sunął po stoku w dół. Po jednym takim zjeździe, zaraz później był kolejny jeszcze trudniejszy ponieważ z kamieniami na końcu zjazdu, na których zaliczyłem „glebę” wykonując lot nad kierownicą. Na szczęście nic poważnego mi się nie stało, szybko się pozbierałem i pojechałem dalej. To tutaj jak się później dowiedziałem upadek tylko z gorszym skutkiem zaliczył Marcin. Okazało się, że upadek zakończył lotem na kamienie, w czego następstwie zdarł cały bok do krwi a przy okazji nabawił się wielu sińców. O koszulce i spodenkach klubowych nie ma co nawet pisać 🙂 Bo nie wiem czy, którakolwiek krawcowa podejmie się zacerowania tych dziur.
Jadąc dalej.. na około 25 km zobaczyłem w oddali koszulkę „Sprint Team Gorzyce”, wiedziałem, że to Marcin więc raz dwa dojechałem do niego i od tamtej pory jechaliśmy już razem, za każdym razem powtarzając, żeby ten podjazd był już ostatnim. Dojechaliśmy do kolejnego ciężkiego zjazdu, na którym znów przeleciałem przez kierownicę, tym razem krzywiąc przednie koło. Na szczęście defekt nie był na tyle poważny, żebym nie mógł kontynuować jazdy – więc jechaliśmy dalej.. Na 42 km spotkaliśmy Tomka, który uwiecznił nas jak się wspinaliśmy na jeden z ostatnich cięższych podjazdów. Na tym kilometrze i po tak ciężkim maratonie ten podjazd okazał się zabójczy dla mięśni, długo później czuliśmy „zapiekankę” w nogach. Na nasze nieszczęście za 100m czekał nas następny 🙂 Praktycznie pod sam zamek w Chęcinach. Po długiej wspinaczce ostatni szybki zjazd, przejazd krętymi uliczkami i wspólny wjazd na metę.
Tego dnia byliśmy zadowoleni z siebie i z naszych rowerów. To był ciężki maraton! i ciężki sezon… Zawody ukończyliśmy na 91 i 92 m-cu (z czasem 2h:54m) natomiast w generalce w swoich kategoriach uplasowaliśmy się na 22 pozycji. Tomasz Pycior był 44 na dystansie FAMILY z czasem 01h:13m.