III Dycha Do Maratonu w Lublinie

III Dycha Do Maratonu w Lublinie to uznana w regionie marka i prestiż. Nocna Dycha to wyzwanie dla twardzieli 🙂
W tym roku pogoda trochę rozpieszczała, ale tylko trochę. Było bezwietrznie i ciepło (około -1 stopień Celsjusza), lecz padała marznąca mżawka, która z czasem zamieniła się w prószący śnieg.
Wśród startujących słychać było rozmowy, że nie jest to czas na „bicie życiówek” – bo nie ta pora roku, bo nie ta pora dnia, bo ślisko i trasa cały czas w górę albo w dół.
Fakt. Nie był to czas na bicie życiówek.
Lecz nasz zawodnik Maciej Kularz – czyli ja: Szybki Lopez nie wiedziałem o tym. Albo nie chciałem wiedzieć 😀
No ale po kolei.
Start miał nastąpić o 22:30 pośród dźwięków przeboju Sławomira „Miłość w Zakopanem”, wybranej w ankiecie na profilu facebooka. Zanim jednak starter, po głośnym odliczaniu przez zawodników,
wystrzelił w powietrze dając tym samym znak do biegu, tradycyjną rozgrzewkę, tuż przed, przeprowadziła trenerka fitness z klubu GetGym.
Po wystrzale legły w gruzach plany taktyczne 80% startujących. Po wystrzale był jeden plan dla kolorowego węża biegnących ludzi – DZIDA I DO PRZODU!!! 😀
Na całe szczęście miałem wszystko pod kontrolą: przeciwników, tempo, oddech i co ważne również pęcherz 😛 Chociaż niektórzy aż wręcz sikali z radości, że mogą wziąć udział w takim przedsięwzięciu 🙂
W głowie, jak mantrę, powtarzałem sobie cały czas żeby się nie pomylić: „raz lewa raz prawa, raz lewa, raz prawa” 😀 Opanowanie godne pozazdroszczenia 😀
A taktykę na ten bieg miałem bardzo prostą. Dodam, że taktyka zaczerpnięta z rad kolegi Tomasza Dziorka 🙂 Brzmi ona tak (mam Tomek nadzieję, że nie zdradzam żadnych tajemnic, jeśli tak to przepraszam) – pierwsza połowa na maksa, a później już tylko wystarczy utrzymać tempo 😀
Mijał kilometr za kilometrem i pofałdowana trasa zaczęła dawać o sobie znać. Coraz więcej biegaczy, biegaczek, biegusiów i wszystkich innych, którzy się poruszali po trasie prężąc dumnie tors z numerem, odczuwali trudy biegu.
Ale paradoksalnie to ta trudna trasa okazała się moim sprzymierzeńcem. Mijałem kolejnych biegaczy niczym Alberto Tomba tyczki na stoku 🙂 Zyskiwałem na podbiegach i nie traciłem na zbiegach. Płaskiego nie było 🙂
Nagle ni z tego ni z owego na horyzoncie pojawiła się meta.
Dodać muszę, że z bieganiem jest bardzo podobnie jak z piciem. Podczas opróżniania 0,5 lub 0,7 każdy wie, że  flaszka kiedyś się skończy, ale dla każdego jest zaskoczeniem kiedy to następuje 😛 😀 Podobnie jest z metą 😀
Pozostał już tylko ostry finisz, pochylenie ciała przy przebieganiu przez linię mety i już! Oklaski.
Czas netto na mecie 42:36 i 150 miejsce w openie na 1500 osób oraz 37 na 323 w kat M40.
Dodać też należy, że meta była na 10 kilometrze i 110 metrze i po zrzuceniu aktywności okazało się, że „życiówka” na 10 km została pobita o 20sek!!!
Cieszy mnie to, że treningi jesienno-zimowe w doborowym towarzystwie zaczynają już przynosić efekty, a przecież nie jest to jeszcze żaden szczyt formy. To pozwala
z optymizmem patrzeć w przyszłość 🙂